Biografia
Yoshi
Poszukiwacze czasami pytają o historię mojego życia. Nie rozumieją jednak, że jest ona fikcją.
Jedyną dostępną prawdą, jest to czego doświadczasz właśnie w tej chwili. Jeśli pomimo to upierasz się, by tracić czas na czytanie legend, zamieszczam Ci poniżej swoją.
Praca
W zasadzie moja pierwsza praca miała miejsce w Nigerii w miasteczku Funtua. Pomagałem tam mając około 15 lat jako przyuczony „technik” układać pacjentów do zdjęć rtg, które wykonywał mój ojciec radiolog. Jednak w życie dorosłe wchodziłem w RFN. Tam uczyłem się w szkole, a potem pracowałem. Pierwszą poważniejszą działalnością był „salon” sprzedaży aut pod Fraknfurtem nad Menem. Następnie wraz ze wspólnikiem otworzyliśmy niemieckie przedsiębiorstwo budowlane w Portugalii – WEKO Constructores LDA. Firma rozwijała się prężnie. Już w pierwszym roku zatrudniała ponad sto osób.
Po około trzech latach musiałem przenieść się do Polski i zrezygnować z udziału w firmie. W Polsce otworzyłem przedsiębiorstwo transportowe. Po jakimś czasie otrzymałem kilka propozycji prac najemnych, z których skorzystałem. W pierwszej pracy, jako jeden z dyrektorów wprowadzałem Media Markt do Polski. Potem zajmowałem stanowisko dyrektora handlowego w Tarmoncie. Następnie pracowałem w zarządach jeszcze innych kilku korporacji. Jednak nieustający karnawał polskiego biznesu tamtych lat był w olbrzymim dysonansie z tym, co wyniosłem z zagranicy. Pewnego dnia zrzuciłem z siebie garnitur, obiecując nigdy do biznesu nie powrócić.
Fotografia
Jednym z moich wielu hobby, była fotografia. Kolega namówił mnie, abym fotografował zawodowo. Nie posiadałem w tym kierunku talentu, ale nadrabiałem pracowitością, którą czerpałem z miłości do tego zajęcia. Zacząłem od ślubów. Po około roku rozpocząłem współpracę z Super Expressem, potem z Gazetą Wyborczą. W między czasie ukończyłem wyższe studia fotografii. Po kilku latach fotografowałem juz dla magazynów takich jak National Geographic, Die Zeit, Newsweek, itp.
Na przestrzeni tego czasu, nie rozstając się z aparatem, fotografowałem „co popadnie”. Potem, jeden z kolegów uświadomił mi, że wykonuję tak bardzo dziś popularne i modne street photo. Byłem jedną (jeśli nie jedyną) z niewielu osób na świecie, która wykonywała ten rodzaj fotografii, na ulubionym przeze mnie materiale, slajdzie.
Slajd wybrałem z dwóch powodów. Pierwszym był ten, że w szczególności (stara) Velvia 50, oddawała moim zdaniem najciekawiej kolory i kontrasty. Drugim powodem było to, że w tym rodzaju fotografii bardzo ważna jest uczciwość. Slajd jest jedynym materiałem, którego nie sposób obrobić: wykadrować, wyostrzyć i w którym nie można podbić barw. Wszystkie slajdy i klisze BW skanowałem z ramką lub perforacją, aby pokazać że zdjęcie nie było kadrowane ani obrabiane. Te zdjęcia, które są umieszczone w znajdującym się na stronie portfolio bez ramek czy perforacji, pochodzą z aparatów cyfrowych.
Pojawił się jednak internet i aparaty cyfrowe, które odmieniły bardzo rynek foto. Umiejętność przeliczania kelvinow na dekamiredy przestała być konieczna. Aparaty praktycznie zaczęły wykonywać zdjęcia „same”. Możliwe stało się, aby od razu zobaczyć wynik pracy. Dodatkowo dzięki internetowi wydawcy mogli uzyskać zdjęcia praktycznie z zakątków całego świata bez konieczności wysyłania własnego fotografa. Fotografia nagle przestała być specjalizacją i podobnie tak jak kiedyś rzadka umiejętność pisania, stała się umiejętnością powszechną.
W moim odczuciu fotografia uliczna utraciła dziś swoją istotę i znaczenie. Cyfrowymi aparatami praktycznie za darmo można wykonywać cale serie zdjęć. Ujęcie tego jedynego „decydującego momentu” stało się dziecinnie proste. Wystarczy ustawić aparat na zdjęcia seryjne i włączyć program automatycznych ustawień, aby spośród kilkuset zdjęć wykonanych jednego dnia utrafić to jedno dobre.
Którejś zimy, po 8 godzinach błądzenia na mrozie po warszawskich ulicach, spotkałem kolegę po fachu wracającego z „tematu”. Spytałem się go, ile zrobił dziś zdjęć, bo ja nie zrobiłem ani jednego. Odparł: „Około 5 Giga”.
Moimi ulubionymi fotografami są Elliott Erwitt, Sam Abell, David Alan Harvey i William Albert Allard. Jednak zdecydowanie najbardziej cenionym jest Rami, czyli Michał Macioszczyk, którego mam zaszczyt znać osobiście. Założyliśmy nawet kilkanaście lat temu wspólnie pierwszą polską stronę www „SNAPS” poświęcona fotografii ulicznej. Strona dziś juz nie istnieje. W jej miejsce powstała strona www „UN-POSED”, która była wzorowana na „SNAPSIE” i której byłem również współtwórcą.
Nigdy nie brałem udziału w konkursach. Uważam, że piękno jest odczuciem subiektywnym i wartościowanie go jest ignoranctwem i niezrozumieniem jego istoty. W komisjach zasiadają przeważnie ludzie jedynie teoretycznie związani z fotografią. W moim odczuciu jedynym wymiernym „sukcesem” jest publikacja zdjęć w renomowanych magazynach, bo to w ich redakcjach zasiadający edytorzy są prawdziwymi znawcami tej sztuki.
Ostatnie zdjęcia uliczne wykonywałem w 2015 roku. Jednak ulegając namowom kolegów fotografów, cześć tej strony poświęcam na ukazanie moich prac. Dlatego bio z tego okresu jest dłuższe.
W tym miejscu chciałem podziękować za pomoc finansową mojej siostrze Joannie. To dzięki jej wsparciu mogłem kupić pierwszy aparat i zdobyć nowy zawód.
Alkoholizm
Juz od najwcześniejszych lat miałem problemy emocjonalne. Obawa, lęk i kompulsje towarzyszyły mi odkąd tylko pamiętam. Mieszkając w Niemczech odkryłem alkohol. Spostrzegłem, że kiedy od rana wprawie się w rausz, nikną psychiczne problemy i zaczynam być wydajny. Zapewne dlatego w tamtym czasie, wszystkie interesy szły mi świetnie. Otwierałem firmy, zarabiałem pieniądze, odnosiłem „sukcesy”. Jednak po pewnym czasie okazało się, że to, co alkohol mi dał, potem zaczął odbierać.
W tym okresie byłem już w Polsce. Uznałem się za alkoholika. Zacząłem uczęszczać na terapię, potem na mitingi AA. Niedawno minęło 20 lat, odkąd wypiłem ostatni kieliszek w „Lokomotywie”, warszawskiej knajpie na Kruczej, która dziś juz nie istnieje. W marcu 2017 zdmuchiwałem 20 świeczek.
Zen
Kiedy odstawiłem alkohol usłyszałem o zen. Praktycznie od momentu zaprzestania picia wszedłem na drogę tej duchowej praktyki. Kiedy przestałem pic, wszystkie zapijane emocje powróciły, a ja gotów byłem zrobić wszystko, aby pozbyć się bólu istnienia. Mitingi AA, choć na pewnym etapie „trzeźwienia” były bardzo pomocne, po około trzech latach przestały przynosić ukojenie. Medytowałem więc z całych sił, by wyzwolić się z cierpienia umysłu.
Praktykę zen rozpocząłem w najsurowszej szkole rinzai, jaką udało mi się znaleźć. Jednak po około dwóch latach opuściłem Sanghe i praktykowałem dalej sam.
Był to okres, w którym przeżywałem kryzys finansowy. Około 4 lata mieszkałem w piwnicy na warszawskiej Pradze, którą zaadoptowałem do mieszkania dzięki pomocy rodziców, a w zasadzie dzięki pomocy mamy, która zawsze jest moim wiernym kibicem i dzięki pomocy ojczyma Tomka, któremu bardzo dużo w życiu zawdzięczam i uważam go za rodzica.
Bywały dni, że nie miałem co jeść, za to miałem wiele ciszy i czasu na medytację. Gdy pojawiała się praca zawodowa, nie zmniejszałem intensywności praktyki. Pomimo licznych delegacji i trzech pobytów w szpitalu, nie opuściłem ani jednego dnia porannej i wieczornej kontemplacji.
Wyzwolenie stało się jedynym celem.
Minęło 17 lat i przyszedł czas na potwierdzenie zrozumienia. Wybrałem się do kilku mistrzów zen. Odwiedziłem również swojego dawnego nauczyciela, który na spotkaniu namawiał mnie, abym nauczał. Miałem otrzymać przekaz i zostać oficjalnym mistrzem zen tej linii. Musiałem dokonać jeszcze pewnych formalności.
Dziwiło mnie jednak to, że mistrzowie wymagają różnych odpowiedzi na te same pytania. Pojawiło się zwątpienie. Komu mogę zaufać? Kto z nich ma rację? Jak to możliwe, żeby Prawda mogła się różnić w zależności od szkoły, linii, czy nauczyciela? Czyż Prawda może mieć różne oblicza? Czy ja sam odkryłem ją?
To pytanie było tak głębokie, że porzuciłem wszystko i skoncentrowałem się tylko na nim. Dzień i noc, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu utrzymywałem tylko to zapytywanie.
Siłowa medytacja doprowadziła w końcu do tego, że znalazłem się na SORze. Nie miałem nigdy wcześniej większych kłopotów z ciśnieniem, jednak wzrosło do takich wartości, że karetką zabrano mnie do szpitala.
Zostałem podłączony pod kroplówkę, otrzymałem leki i serię zastrzyków. Podłączono mnie również pod aparaturę monitorującą stan zdrowia. Nie widziałem jej, ale po coraz szybszym popiskiwaniu aparatów oraz zatroskanych i zdziwionych minach lekarzy, domyślałem się, że jest „źle”. Na twarzach personelu dostrzegałem zaskoczenie, że pomimo wykonywanych zabiegów wartości wciąż rosną.
Wtedy mnie olśniło. Zrozumiałem, że w ten stan wprowadzam się sam. Dotarło do mnie, że zawierzyłem fałszywym bogom i jeśli nie odpuszczę siłowej medytacji, którą nawet w tamtym momencie utrzymywałem, dokonam samozniszczenia.
Wyzwolenie
Kiedy w szpitalu odkryłem, że medytacja poza niewchodzeniem w treść wyobraźni, to przede wszystkim rozluźnienie ciała, wartości pomiarów natychmiast spadły. Po kilku godzinach byłem już w domu. To był największy zwrot na „mojej duchowej drodze”.
Odtąd medytacja stała się przyjemnością. Pytanie wciąż utrzymywałem, ale czyniłem to z nieopisaną lekkością i harmonią, która pojawiała się samoistnie.
Pewnego dnia, kompletnie nieoczekiwanie „wydarzyła się przemiana”. Nie był to typowy wgląd. To było wydarzenie radykalnie fizyczne, bolesne, dotyczące całego ciało-umysłu. Nie umiem tego opisać.
Nadmienię tylko, że jasno zostało ujrzane, że wszystkie szkoły, sposoby i nauczyciele należą do Jednego Umysłu. Umysłu stanowiącego Jedną Całość. Idea reprezentowania jakiejkolwiek ze szkół, stała się niedorzecznością.
“Nauczanie”
Nie moją inicjatywą było przekazywanie „dobrej nowiny”. Splot wydarzeń sprawił, że pojawiły się wokół mnie osoby poszukujące wyzwolenia. Większość z nich to ludzie zawiedzeni wieloletnią praktyką, która doprowadziła ich do nikąd.
Przyjaciel, który jest właścicielem dużej szkoły jogi w centrum Warszawy, zaoferował mi salę. Tam, co niedzielę spotykam się z każdym chętnym, który poszukuje samorealizacji. Na spotkaniach zawsze podkreślam, że niczego nie nauczam. Wskazuje jedynie na „drogę”, którą każdy sam może odnaleźć w „sobie”, by wyzwolić się z cierpienia.
Nie jestem nauczycielem, guru ani mistrzem. A Ty jesteś poszukiwaczem tylko wtedy, kiedy w to wyobrażenie wierzysz. Udzielam wskazówek tym, którzy na tej drodze się już znaleźli. Przestrzegam wszystkich tych, którzy chcą na nią wkroczyć.
Prawdą jest, że nie ma nic piękniejszego od wyzwolenia ograniczonego umysłu. Prawdą jest też to, że niestety bardzo rzadko poszukiwaczowi udaje się wyzwolić. Wkraczając na tę drogę i nie dochodząc do celu, często pogarsza jedynie swój los nabawiając się depresji, nerwicy, czy jak ja lądując w szpitalu. Niektórzy z poszukiwaczy próbują nawet odebrać sobie życie.
Wół musi być należycie traktowany
Po spotkaniach schodzimy do baru i prowadzimy rozmowy w kuluarach, które bywają bardzo ciekawe i trwają czasem do późnej nocy. Zaskakujące jest to, że stosunkowo mało osób przybywa z Warszawy. Na spotkania przyjeżdżają poszukiwacze ze Śląska, Dęblina, Kielc, Krakowa, Konina…
Spotkania są bezpłatne, odbywają się prawie każdej niedzieli i trwają około 2 godzin. Wszystkie informacje na bieżąco pojawiają się na FB. Część spotkań jest rejestrowana kamerą, a filmy umieszczane są na YT.
Z poszukiwaczami spotykam się również indywidualnie.
Jeśli masz dość codziennego stresu, bólu i cierpienia, a znalazłeś się już na tej drodze, zapraszam na spotkanie również i Ciebie.
Yoshi
P.S. Do fotografów
Błądząc całymi dniami po ulicach miast za „decydującym momentem” miałem dziwne wrażenie, że coś cennego mnie omija. Nie deprecjonuje fotografii, lecz… Proponuje Ci, pozostaw aparat raz w domu, wyjdź na miasto, usiądź na ławce i po prostu patrz. Jeśli jesteś uważny dostrzeżesz, że decydujący moment jest właśnie TERAZ, a Ty wciąż go przeoczasz goniąc krolika z aparatem w dłoni. Nie uda Ci się sfotografować piany górskiego potoku, szumu lasu, ani smaku lodów. Tego możesz jedynie doświadczyć. Możesz robić piękne zdjęcia, lecz przeoczasz Życie.